Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Osman Pasza.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kol agasi, który stał obok swych ludzi za plecami przemytników, patrzył na mnie pytającym wzrokiem. Dałem mu znak; wydał komendę, i żołnierze jego opadli przemytników, którzy byli tak przerażeni tym nagłym atakiem, że nawet nie usiłowali się bronić. Nasza pomoc nie była potrzebna. Mogliśmy pozostać na miejscu w roli widzów. Dla Halefa jednak, ruchliwego jak rtęć, było ponad siły powstrzymać się od czynnego udziału. Rzekł więc:
— Upatrzyłem sobie tam, w korytarzu Hable[1] z palmowych włókien, któremi zwiążemy tych opryszków tak, jak się daktyle wiąże w sznurek. Idę po nie.
Wrócił po chwili, niosąc nietylko liny, ale i pęki sznurów, płócien i postronków, które wręczył żołnierzem. Sposób, w jaki kierował wiązaniem szamocących się jeńców, dostarczył mi wysoce zajmującego widowiska. Gdy skończono te czynności, długi rząd przemytników, przeplatany liną, odprowadzono pod eskortą; rannych należało, oczywiście, ponieść. Pomijam tutaj cały szereg drobnych trudności, szkopułów i przeszkód, Rzecz zrozumiała, że do pochodu aresztowanych przyłączono i trójkę powalonych przez nas u wejścia ludzi. Gdy cały ten transport ruszył naprzód, kol agasi przystąpił do mnie i zapytał:

— Effendi, jak to możliwe, że wyszedłeś

  1. Liny.
104