Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do króla. Niech usłyszy z ust pana, jak panu się udało oddać nam tę wielką usługę. Teraz muszę wrócić da gości. Oczekuję pana jutro.
Powtórnie uścisnął dłoń młodego człowieka i znikł za drzwiami salonu. Kurt zszedł po schodach pijany ze szczęścia. Ludwika posłał z dworca do domu. Kiedy więc przyszedł, zastał wszystkich zebranych nad otwartą szkatułką. Posypały się oracje i powinszowania.
— O, przeżyłem coś znacznie zaszczytniejszego. Przychodzę od Bismarcka.
— Od Bismarcka? — zapytano ze zdziwieniem.
— Tak; dał mi więcej, niż warte są te klejnoty. Rzekł do mnie: Panie poruczniku, cenię pana. To słowo może panu powiedzieć tyle, co order. Następnie zaprosił mnie na jutro na dziewiątą rano, aby pojechać ze mną do króla. To jest mi milsze nad złoto i klejnoty.
Zasypano go, oczywiście, gradem pytań. Kurt przybrał komicznie poważną minę i odpowiedział:
— Chodzi o nader ważne tajemnice państwowe, których nie wolno mi zdradzać. Później, być może, będę mógł opowiedzieć.
— Spójrzcie na tego dyplomatę! — roześmiał się don Manuel. — Wydaje się prawą ręką Bismarcka; tak się pyszni.
— O, jeśli nie jest jeszcze, to może zostać — oświadczyła Różyczka.
Ledwie wyrzekła te słowa, spostrzegła, że za-

66