Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

brzmiały może zbyt śmiało; rumieniec oblał jej wdzięczną twarzyczkę.
Matka pogłaskała ją po policzkach i rzekła:
— Kurt ma wszelkie warunki do wybicia się, a poza tem wiele szczęścia. Jestem przeświadczona, że będą o nim mówić. Ale, drogi Kurcie, co zamierzasz począć z tymi klejnotami?
— Zapytał mnie o to pan kapitan — rzekł z uśmiechem.
— I coś mu odpowiedział?
— Powiedziałem, że chciałbym je podarować naszej różyczce leśnej.
Wszyscy się roześmieli. Różyczka znowu oblała się purpurą, a Roseta, jej matka, zapytała:
— A cóż odpowiedział ten poczciwy, stary wojak?
Hm, powiedział, że nie powinienem sobie obiecywać rodzynek, gdyż nie jestem tym, który mógłby coś podarować Różyczce.
— Miał chyba to na myśli, że takiego skarbu nie powinno się ofiarowywać nikomu, lecz dobrze strzec. Będziemy wszyscy nad nim czuwali. — —
Kiedy Kurt znalazł się w swoim pokoju, cichutko zapukano do drzwi. Różyczka wsunęła główkę.
— Kurcie, czy naprawdę chciałeś mi to podarować?
— Tak, Różyczko, — odpowiedział.
— Przechowuj klejnoty starannie, bo później będę musiała wziąć.
— Nikt inny, tylko ty.

67