Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Platen spojrzał pytająco na Ungera, który odpowiedział, wzruszając ramionami:
— Mnie to wszystko jedno, czy zostaniesz, czy nie. Przychodzę z drobną prośbą, aczkolwiek nie z prośbą o pożyczkę.
— Proszę, niech pan mówi! — rzekł bankier, któremu słowa Kurta zwaliły ciężar z serca. Drobna prośba nie mogła wszak dotyczyć skarbu miljonowej wartości.
— Pozwoli mi pan przedewszystkiem usiąść — przypomniał Kurt obowiązującą formę grzeczności. Usiadłszy zaś, dodał: — przychodzę, aby pana prosić o wydanie mi pewnych aktów, panie Wallner.
Bankier uśmiechnął się i potrząsnął głową.
— Pomylił się pan w adresie, panie poruczniku. Nie jestem kancelistą, ani adwokatem.
— Wiem — odparł chłodno Kurt. — Ponieważ mnie pan nie zrozumiał, przeto muszę wyrażać się jaśniej. Miał pan wczoraj wieczorem gościa?
— Gościa? Nie, wręcz przeciwnie; byłem w podróży.
— W Kolonji niby? Nie wierzę, panie. Odwiedził pana niejaki kapitan Shaw.
Bankier zarumienił się i cofnął o krok.
— Panie, — szepnął — co panu na myśl wpada?
— Ten Shaw przyniósł panu tajne dokumenty, o które pana proszę.
Platen przysłuchiwał się z coraz wzrastającą uwagą. Nie spodziewał się tego. Sądził, że Unger zacznie mówić o klejnotach, a oto mówił o dokumen-

56