Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skarży myśliwego. Dlatego pozwolili mu się dowoli wypowiedzieć, poczem rzekł hrabia:
— A więc znamy teraz pana nazwisko i zajęcie. Czy zechce nam pan powiedzieć, jak się spotkałeś z owymi ludźmi, którzy nas tak bardzo interesują?
— Bardzo chętnie — odpowiedział Sępi Dziób. — Czy wie pan, co znaczy scout?
— Nie.
Pffttf! — rzucił Sępi Dziób pocisk śliny w ogień kominka, że aż syknął. — Nie wie pan? Przecież każdy o tem wie. Bywają westmani, którzy mają taki zmysł orjentacyjny, że nigdy nie błądzą. Znają każdą drogę, każdą rzekę, każde drzewo i krzewinę i z pewnością znajdą miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie bywali. Takich ludzi nazywa się scoutami. Każda karawana, każda wyprawa myśliwska musi mieć jednego lub więcej scoutów, jeśli nie chce zginąć. Takim scoutem ja jestem.
— Do pioruna! — zaklął kapitan. — A więc wyuczył się wszystkich dróg i ścieżek amerykańskich pustkowi? Nie znać tego po nim.
— Czy mam głupią minę?
— Bardzo głupią.
Pffttf! — sok tytuniowy wraz z prymką trafił kapitana w pierś. Ten cofnął się, zaklął i podszedł o krok do Amerykanina:
— Szubrawcze, jak śmiesz znieważać wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana? Czy mniemasz, że inni ludzie nie potrafią pluć? — Rzekłszy to, plunął w czoło Jankesowi.
Sępi Dziób otarł z twarzy nieoczekiwany naby-

99