Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tek i odezwał się wprawdzie spokojnie, ale z lekką naganą w głosie:
— Początkujący... Jak śmie nazwać amerykańskiego scouta głupcem? Czy mniewa, że tutejszy nadleśniczy jest mądrzejszy, niż dobry myśliwy z prerji? A może myśli, że kapitanowi wielkoksiążęcej armji równać się ze scoutem? Jeśli mnie sądzi według ubrania, które teraz noszę, to się bardzo pomylił.
Sępi Dziób mówił po niemiecku obcym akcentem. Mimo to palnął swą mówkę tak dobitnie i dosadnie, że wywarła na starym kapitanie mocne wrażenie. Poczuł, że ma przed sobą człowieka, który mu dorównywa pod względem rubaszności; podrapał się więc za uchem i rzekł:
— Piekło, to ci dopiero człowiek uprzejmy! Ten łotr rzuca śliną jak djabeł otrębami w młynie. No, teraz będę trzymał język za zębami. Zobaczymy, co dalej nastąpi.
— Postąpi pan bardzo właściwie — odparł Sępi Dziób uprzejmiej. I, zwracając się do innych, ciągnął: — A więc jestem takim scoutem. Pewnego pięknego dnia znalazłem się w El Refugio i zostałem przyjęty przez niejakiego Anglika, który chciał wyjechać wgórę Rio Grande del Norte.
— Ach, mój ojciec? — zapytała miss Amy.
— Tak. Posłał mnie do El Paso del Norte do prezydenta Juareza z meldunkiem, że lord przywozi broń i pieniądze. Spotkałem go w małym forcie, zwanym Guadelupą, przedtem jednak spotkałem tam innych jeszcze ludzi. Przedewszystkiem był myśliwy, zwany

100