Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie; ja.
— Niech piorun trzaśnie! Ale wszak dostarczał panu od lat zwierzynę?
— Boże uchowaj! — roześmiał się Sępi Dziób.
— Istotnie? — pytał zdumiony kapitan. — A więc nie jest kłusownikiem?
— Ani trochę; tak samo jak ja nie jestem frankfurckim handlarzem zwierzyny.
— Do pioruna! A zatem prowadził mnie pan za nos?
— Tak — odpowiedział obojętnie Sępi Dziób.
Stary zerwał się z najwyższą wściekłością i huknął:
— Do stu tysięcy furgonów, jakże się mógł ośmielić!
Pffttf! — przemknęła ślina, że ledwo zdążył się cofnąć. To jeszcze bardziej go rozłościło. Dodał:
— Uważać mnie za głupca, a następnie opluwać, mnie, wielkoksiążęcego nadleśniczego i kapitana v. Rodensteina! Ten pies musi dostać baty takie, aby nie mógł się podnieść, jak trzej chloroformowani stróże nocni. Jeśli przybył z Meksyku lub Ameryki, aby ze mnie zakpić, to tak długo będę mu wybijał Meksyk z głowy, że zapomni o jego istnieniu. A teraz chcę wiedzieć, co go skłaniało do tych złośliwych żartów ze mnie?
— Co? — zapytał Amerykanin. — Hm. Nic.
Starzec otworzył usta, jak mógł szeroko, i obejrzał Sępiego Dzioba ze zdumieniem.
— Co? Nic? Absolutnie nic? A więc chciał tylko ze mnie zadrwić?

97