Strona:Karol May - Maskarada w Moguncji.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rzeczy. Skoro pluję — pluję i chcę widzieć takiego, co mi zabroni. Kto nie chce narażać się na oplucie ten może zejść z drogi.
Don Manuel łagodnie rozłożył ręce:
— Porzuć pan te drobnostki! Pan kapitan nie chciał pana obrażać. Pragnął tylko wiedzieć coś dokładniejszego o pana osobie i jego stosunkach.
Pah! — odparł Sępi Dziób. — Stoi przed moją osobą i wystarczy mu ją tylko obejrzeć. Może dokładnie oglądać nawet mój nos, i to bez opłaty. A moje stosunki? Co ma pan na myśli? Czy wyglądam na takiego, w którym można się zakochać? Nie chcę nic wiedzieć o rodzie kobiecym. Jak wogóle może mnie pytać pierwszy lepszy! Ja nie pytałem wszak pana kapitana o jego miłostki.
Hrabia skinął z uśmiechem głową.
— Myli się pan. O pańskich miłosnych stosunkach nie było wcale mowy. Chcieliśmy się tylko dowiedzieć, kim pan jesteś. Nietrudno zrozumieć te chęci.
— Kim jestem? Hm! Że się nazywam Sępi Dziób, to rzecz sama przez się zrozumiała ze względu na mój nos. A że jestem myśliwym z prerji — to tylko mnie obchodzi.
— Myśliwym z prerji? — mruknął nadleśniczy. — Ach, dlatego tak był łasy na zwierzynę.
— Tak. Dlatego właśnie nie mogłem wytrzymać, skoro zobaczyłem kozła. Zdjąłem strzelbę i zastrzeliłem.
— Do piorunów! A więc pan go zastrzelił? Nie weterynarz?

96