Strona:Karol May - Król naftowy II.djvu/36

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Wierzę! Chodziło zresztą nie tyle o formy towarzyskie, ile o pana życie.
— Moje życie? — zapytał zdumiony kantor.
— Stanowczo! Ten człowiek jest jednym z owych finderów, którzy chcą nas napaść i zamordować.
— Czy mam w to wierzyć? Chyba się pan myli! Już miałem przyjemność wyjaśnić panu, że niema niebezpieczeństwa dla syna Muzy, prócz jednego: braku uznania.
— A więc, kiedy morderca potyka się o pana i chwyta za gardło, aby zadusić, nie uważa pan tego za niebezpieczeństwo?
— Nie. Ma pan dowód, drogi panie. Pozwolił mi odejść i sam też odszedł. Nade mną unosi się genjusz, który czuwa i strzeże mnie przed każdem niebezpieczeństwem.
— Jeśli ta wiara przynosi panu szczęście, to może ją pan zachować, dopóki cię nie zastrzelą, nie zakłują i nie oskalpują! Atoli tęskne oczekiwanie trelu naraziło także nas na niebezpieczeństwo. Na przyszłość będziemy musieli przywiązać nietylko pańskiego konia, ale także i ciebie samego!
— Panie, muszę się sprzeciwić! Genjusz nie zna więzów, a kiedy go skrępują, zrywa wszelkie pęta. Jak pan stłumi dźwięki trąby, która tkwi w ustach?
— Poprostu, wyciągając ją z ust, jeśli się nie mylę. Chwilowo żądam, aby się pan zachowy-

34