Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   65   —

— Jak długo zostaniesz w Hong-kong? — zapytał po chwili.
— Sam jeszcze nie wiem.
— A czy masz zamiar dojechać tylko do Kuang-tscheu-fu?
— Nie. Pojadę dalej.
— Nie pozwolą ci na to kuang-su, nasi urzędnicy.
— W takim razie sam sobie pozwolę.
— Nazwałem cię „Kuan-si-ta-sse“, co znaczy „doktór jasności z zachodu“ i wiem, że jesteś śmiały i rozumny, ale nie radzę zapuszczać ci się dalej. Poprzestań na tych ulicach Kantonu, które wolno zwiedzać i nie chodź dalej, gdyż nie jesteś Chińczykiem.
— A więc stanę się nim.
— To będzie trudno. Uratowałeś mi życie, chcę ci się więc odwzięczyć. Pozwól mi dać sobie jedną radę.
— Mów!
— Czy chcesz zostać synem mandaryna?
Spojrzałem na niego zdumiony. Znałem z opisów niewypowiedzianą dumę tych najwyższych urzędników niebieskiego państwa, którzy uważają się za wybrańców narodu i ściśle przestrzegają granicy, oddzielającej ich od innych śmiertelników, więc też pytanie Kong-ni zabrzmiało mi jak żart. A jednak nie śmiałby przecież żartować ze mnie, w ktorego rozum