Strona:Karol May - Kianglu czyli Chińscy rozbójnicy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
—   64   —

dzieć „dzień dobry“, powiem „dzieng dobryng“ i będzie po chińsku. Czy chcesz mnie pan dalej egzaminować?
— Nie, nie, to wystarcza — zawołałem, śmiejąc się do rozpuku. — Pozwól pan złożyć hołd pańskiej wynalazczości!
— Nic to dziwnego, każdy porządny marynarz powinien być wynalazczym, a kapitan Frik Turner nie należy przecież do gawronów. Ale muszę się oddalić. Nie mam bocmana i muszę sam zatroszczyć się o wejście do portu.
Wywiesiliśmy naszą flagę i daliśmy przepisaną liczbę strzałów, poczem „Wicher“ przedefilował majestatycznie przed wejściem i spokojnie wpłynął do portu.
Kong-ni stal przy mnie i zamyślony patrzył w stronę lądu. Pomimo codziennego obcowania, pomimo szczerych niby rozmów, młodzieniec ten przedstawiał dla mnie zagadkę. Wszelkie pytania o pochodzeniu swojem, albo stosunkach rodzinnych pokrywał milczeniem lub dawał wymijające odpowiedzi, z których nic wywnioskować nie było można.
Należał widocznie do klas wykształconych, wychowanie musiał odebrać staranne, a i rysy jego twarzy wykazywały spryt i wrodzoną inteligencyę. To mogłem wyciągnąć z własnych moich obserwacyi, poza tem nie wiedziałem nic.