Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Landola i Cortejo mogli teraz swobodnie rozmawiać. Gdy wagon ruszył, Cortejo rzekł:
— Jakie to szczęście, że jesteście przebrani. Kto wie, coby się stało, gdyby ten łotr was poznał.
— Coby się stało? Pah! Wolę wprawdzie, by nie wiedział, że znalazł, kogo szuka, nie wynika z tego jednak, żebym się go musiał obawiać. Potrafię dać sobie radę z każdym, kto mi stanie w drodze, bez względu na to, czy to swój, czy obcy.
— Jakie macie względem niego zamiary?
— Chce mojej skóry, trzeba go więc pogłaskać pod włos. Teraz jest nam potrzebny i może być pożyteczny. Spławi go się, kiedy straci dla nas wartość.
— Doskonale! Wierzycie w jego opowiadanie o sennorze Hilario?
— Wierzę święcie.
— Sądzicie więc, że u tego Hilaria znajdziemy brata mego, lub przynajmniej natrafimy na jego ślad?
— Jestem pewien. Dlatego właśnie musimy jak najprędzej załatwić nasze sprawy w stolicy i udać się co rychlej do klasztoru della Barbara,
— Nasze sprawy w stolicy? Hm. Co przez to rozumiecie?
— Myślę jedynie o tym przeklętym pogrzebie.
— To jeszcze nie wszystko. Mam w Meksyku o wiele więcej do załatwienia.
— Ciekaw jestem, co? — rzekł Landola z powątpiewaniem.

127