Strona:Karol May - Grobowiec Rodrigandów.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Otworzył przedział służbowy i wsunął ich do środka. Na kilka minut zostali sami.
— Jakie szczęście — rzekł Landola. — Niewiele brakowało, a bylibyśmy zostali.
Pah! — zauważył strzelec. — Ci panowie konduktorzy umieją brać porządnie.
— Była to właściwie nierozwaga — wtrącił Cortejo.
— Nierozwaga? — powtórzył Grandeprise. — Czyż wyrzucenie przez okno dwudziestu dolarów można nazwać nierozwagą?
Cortejo zrozumiał znaczenie słów strzelca. Wyciągnął stufrankówkę.
— Oto macie. Zapłaciliście przecież za nas.
— Właściwie zapłaciłem za siebie, ale nie chcę nie mogę obrażać was odmową. Dziękuję!
Lokomotywa dała znak; kunduktor zagwizdał i wsiadł do wagonu. Pociąg ruszył.
W Lomalto oczekiwano przyjazdu pociągu. Dworzec miał wygląd ściśle wojenny. Uwijało się po nim moc żołnierzy, których miano odwieźć pociągiem nad morze — do Veracruz — a stamtąd do kraju. Przybyłe wagony przyczepiono do pociągu, idącego zpowrotem do Veracruz. Napełnili je w jednej chwili żołnierze, uszczęśliwieni, że wracają do domu.
Przed dworcem oczekiwał podróżnych dyliżans pocztowy, idący do stolicy Meksyku. Nasi trzej towarzysze kupili bilety. Cortejo i Landola weszli do przedziału. Grandeprise, który był amatorem świeżego powietrza i pięknych widoków, wyszedł na górną platformę i rozlokował się na niej.

126