Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/24

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bezwątpienia. Ale Francuzi zdołają się przebić.
Juarez skinął głową. Zacisnąwszy wargi, rzekł:
— To się stać nie powinno. Co mi radzicie?
— Pozwólcie mi ruszyć z moimi ludźmi. Nasze kule rozbiją w krótkim czasie te niebezpieczne czworoboki.
— Dobrze. Ruszajcie!
Strzelec wrócił do swoich. Aby nie ułatwiać celu pociskom nieprzyjaciela, rozsypali się w tyraljerkę i, zwyczajem westmanów, posuwali się naprzód, wyzyskując każdy przedmiot, napotkany po drodze, dla ukrycia się przed kulami.
Niedźwiedzie Oko znajdował się w środku półkola, które atakujący utworzyli. Udało mu się przedrzeć zwycięsko przez szeregi Francuzów. Odwrócił się teraz w ich kierunku i zaczął walić tomahawkiem. Wyglądał na swym koniu jak bóg wojny; rozbijał się o niego wszelki opór. Porwany ogniem walki, gonił uciekających nieprzyjaciół. Nie miał ani czasu ani chęci obserwować przebiegu potyczki. Dlatego też nie zauważył, że wróg osiągnął w niektórych miejscach przewagę. Właśnie ugodził tomahawkiem jakiegoś uciekającego Francuza tak silnie w kark, że przerwał mu ścięgna i głowa wroga osunęła się ku ziemi, gdy rozległ się za nim tętent pędzącego w pełnym galopie konia.
Odwróciwszy się, ujrzał nieznanego sobie Apacza. Apacz gnał w galopie od strony fortu; nosił oznaki wysokiego wodza. Niedźwiedzie Oko zdumiał się i zatrzymał konia. Apacz uczynił to samo. Nie mogli odróżnić swych rysów, zwyczajem bowiem wojowników mieli twarze jaskrawo pomalowane. Apacz zapytał:

18