Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/23

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Słowa te znalazły natychmiastowe potwierdzenie. Wódz wskazał w milczeniu na bramę. Otworzono ją zaraz. Popędził galopem wdół, wrzynając się w najgęstszą masę wrogów.
— Poco tu czekać? — zawołał Mariano. — Za nim!
— Tak, za nim! — powtórzył Sępi-Dziób.
— Za nim! — zawołał Bawole Czoło.
W pełnym galopie ruszyli za Apaczem. Sternau nie miał możności zatrzymania ich. Jako komendant, pozostał wtyle wraz z mieszkańcami fortu, którym nawet nie przyszło na myśl narażać się na tego rodzaju niebezpieczeństwo. — Pędzący Apacze natrafili na opór kilku grupek nieprzyjaciół. To rozbiło ich regularny szereg. Jedni pędzili ciągle naprzód, niszcząc wszystko dokoła, drudzy musieli się zatrzymywać przy małych czworobokach, które wróg utworzył. Francuzi uzyskali w niektórych miejscach przewagę, ponieważ Indjanie nie umieją walczyć w zwartych szeregach, twarzą w twarz. Zdawało się, że Francuzom uda się przebić przez szeregi przeciwnika.
Za linją bojową stał na czele oddziału jeźdźców Juarez i błyszczącem okiem spoglądał ze swego konia na pole walki. Niedaleko — około sześćdziesięciu białych strzelców. Byli to ludzie o dzikim wyglądzie. Zwerbowano ich w Ameryce północnej. W walce nie brali dotychczas udziału, ponieważ Niedźwiedzie Oko zastrzegł skalpy Francuzów dla siebie i swych Apaczów. Juarez skinął na przywódcę białych strzelców i rzekł:
— Czy widzisz, że walka natrafia na przeszkody?
— Tak, niestety, — odparł zapytany.
— Czy zdaniem waszem Apacze zwyciężą?

17