Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nak za późno. Zaraz bowiem po strzale wartownika ktoś zawołał głośno:
— Do stu piorunów! Nieprzyjemny strzał, ale to nic. Naprzód, naprzód!
Słowa te wypowiedział meksykański przywódca. Kamraci jego, usłyszawszy wezwanie, przesadzili płot i rzucili się na Francuzów, których, mimo grobowych ciemności, łatwo było rozpoznać. Padło kilka strzałów, ktoś zaklął siarczyście, rozległo się kilka śmiertelnych okrzyków, wreszcie zapanowała cisza.
W kilku oknach hacjendy zapłonęło światło. Jedno otworzył kapitan, zbudzony ze snu kanonadą. W blasku świecy widać było dokładnie jego głowę.
— Cóż się dzieje na dole? Dlaczego strzelacie? — pytał.
— Strzelaliśmy, by zobaczyć twój łeb, głupcze! — zawołał z dołu Meksykanin.
Po tych słowach wycelował i nacisnął cyngiel. Kula przebiła oficerowi głowę — zginął ostatni Francuz w hacjendzie... Vaquerzy, którzy spali w suterenie, podnieśli się na odgłos pierwszych strzałów i zapalili kilka pochodni. Chcieli wybiec przed dom; przy drzwiach jednak zatrzymał ich Cortejo słowami:
— Cofnijcie się; jesteśmy waszymi przyjaciółmi!
O Dios, sennor Cortejo! — zawołał stary pastuch.
— Tak, to ja. Rozprawiliśmy się z Francuzami. Mam nadzieję, że jesteście dobrymi Meksykanami i staniecie po naszej stronie. Gdzież jest Arbellez?
— Zapewne w sypialni.
— Daj mi pochodnię.

94