Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wziął z ręki starca długą, płonącą pochodnię. Ujrzawszy kto idzie za Cortejem, vaquero zawołał zdumiony:
— Sennorita Józefa! Co za dziwo!
Józefa nie zwracała uwagi na zdumienie vaquera. Poszła na górę razem z ojcem.
Pedro Arbellez zbudził się oczywiście na odgłos strzałów. Wyskoczywszy z łóżka, zapalił światło. Ponieważ strzały padały gęsto, był przekonany, że to poważna utarczka. Śpiesznie narzucił ubranie. Chciał właśnie opuścić pokój, gdy we drzwiach stanęła Marja Hermoyes.
— Ach, sennor, cóż się stało? — zapytała zatrwożona.
— Nie wiem — odparł.
— To przecież bitwa; słyszycie okrzyki?
— Bitwa? Z kimże mieliby walczyć Francuzi? Któżby napadał na hacjendę? To z pewnością jakieś nieporozumienie.
— Na Boga! Czy słyszycie ten krzyk?
Santa Madonna! To krzyk człowieka, któremu śmierć zagląda w oczy.
— Teraz znowu ktoś krzyknął, słyszycie?
— Słyszę kroki na schodach. Kto to być może?
Hacjendero chciał wyjść, lecz w tejże chwili ktoś otworzył drzwi. Stanęły w blasku pochodni dwie osoby.
— Cortejo! — zawołał Arbellez przerażony.
— Józefa — krzyknęła Marja Hermoyes, poznając ją mimo przebrania.
Cortejo trzymał w ręku nabity pistolet, Józe-

95