Strona:Karol May - Czarny Gerard.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Oczywiście — zadecydowała Józefa.
— To właściwie zbyteczne — dodał Cortejo. — Zawładnąwszy hacjendą, będę potrzebował tych ludzi do obrony trzód.
— Niechaj więc pozostaną przy życiu — odparł Meksykanin. — Dla samej satysfakcji mordowania nie warto się plamić krwią. Najważniejsza rzecz, to łupy. Przypominam, że według naszego układu, wszystko, co znajdziemy w domu hacjendera, przechodzi na naszą własność.
— Z wyjątkiem hacjendera i Marji Hermoyes.
— Zgoda. Zaczynamy więc!
Po kilku minutach ruszyli w kierunku hacjendy. Otoczywszy ją kołem, Meksykanie zaczęli ostrożnie przełazić przez płot. Nie udało im się jednak zmylić czujności wartowników.
Na szańcu stał właśnie jeden ze straży i wzrokiem sondował nieprzenikniony mrok. Nagle usłyszał dziwny szelest. Nie mógł nic zobaczyć, noc bowiem była ciemna jak grób, przyłożył jednak ucho do ziemi i zaczął nasłuchiwać. Szelest dobiegał coraz głośniejszy. Słychać było kroki zbliżających się ludzi; od czasu do czasu płot trzeszczał.
Attention! Qui vive? — zawołał głośno. — Stać! Kto tam?
Leżał dalej na ziemi, trzymając broń wpogotowiu i czekał na odpowiedź. Odpowiedzi nie było. — Wypalił.
Strzał rozległ się głośnem echem. Zbudzeni żołnierze zerwali się ze snu, chwycili za broń. Było jed-

93