Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie. Tylko jeden powóz przejeżdżał w kierunku Rodriganda.
— O której godzinie?
— Mniej więcej o północy, a może i wcześniej.
— Czy powrócił tą samą drogą?
— Tak. W jakie dwie godziny później.
— Kto powozem jechał?
— Siedziało w nim kilku mężczyzn.
— Czy znasz którego z nich?
— Nie.
— Czy powóz był zaprzężony w muły?
— Nie; w konie. W jednego kasztana i jednego siwka.
— Czy nie widziałeś, jak byli ubrani ludzie w nim siedzący?
— Mam wrażenie, że mieli bluzy i czapki marynarskie.
— Dziękuję ci. Szczęść Boże.
Sternau ruszył w dalszą drogę. Po drodze zatrzymywał się we wszystkich oberżach i wypytywał o przejeżdżający powóz; nie przydała mu się jednak żadna z tych informacyj, powodowały jedynie zwłokę w podróży. Nareszcie, po jakichś trzech godzinach, przybył do samotnie położonej oberży, przy której stała większa ilość żłobów na znak, że można tu zajeżdżać z końmi. Zsiadł z wierzchowca, przywiązał go, i, wszedłszy do izby, kazał sobie dać szklankę wina. Gospodarz, staruszek uprzejmy i rozmowny, rozpoczął pogawędkę o pogodzie i o tysiącu innych nudnych spraw. Wreszcie zapytał:
— Gdzie pan stąd jedzie?
— Może do Barcelony.
— Interesa, co?

65