Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Doskonale? Nie przypuszczam, aby zaszło coś nieprzyjemnego.
— Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że ktoś widział pański powóz i przeczuwa, kogo porwaliśmy. Za godzinę przybędzie do Barcelony. Jedzie pańskiemi śladami.
— Doskonale. Niech wskoczy do wody i płynie za mną. Czy ma sennor czas do ostatecznego rozrachunku?
— Tak.
— W takim razie za kwadrans odbijam od brzegu.
— Co z naszym jeńcem?
— Czuje się doskonale. Leży na dole, pod pokładem; dotychczas nie pozwoliłem mu ani mówić, ani jeść, ani pić.
— Musi umrzeć, tak brzmi nasza umowa.
— Może pan być spokojny. Chodźmy do kajuty.
Po upływie pół godziny Cortejo został na lądzie, a statek „La Péndola“ podniósł kotwicę i rozwinął żagle. — — —
Opuściwszy zamek, Sternau jechał czas jakiś śladami powozu po szerokiej szosie, prowadzącej z Leridy do Barcelony, dopóki ślad ten nie zaginął. Na szczęście jednak, właśnie w tem miejscu, gdzie Sternau ślady zagubił, doglądał pastuch trzody owiec. Ponieważ miał ze sobą coś w rodzaju taczki, pokrytej daszkiem, należało przypuszczać, że noc spędza w polu. Sternau podjechał do niego i zapytał:
— Czy spałeś tu nocy ubiegłej?
— Tak.
Lekarz wcisnął mu w rękę srebrną monetę i zapytał:
— Czy był w nocy wielki ruch na szosie?

64