Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Gotów się jeszcze rozgniewać.
— Niech się pan tego nie obawia.
Mieszkanie porucznika było otwarte. Łóżko w sypialni stało nietknięte; drobne szczegóły zdawały się wskazywać, że rozegrało się tu coś niezwykłego. Na ziemi leżał kawałek grubego sznura; sznur ten wyglądał na linę okrętową. Kapelusz porucznika, który Lautreville nosił poprzedniego dnia, leżał na podłodze.
Sternau był teraz pewny, że porucznikowi przytrafiło się coś złego. Niezwłoczaie udał się do mieszkania notariusza. Zapukawszy, wszedł. Cortejo był niezwykle zdumiony tak wczesną wizytą i zapytał:
— Czy być może, to pan doktór we własnej osobie? Czemże mogę służyć?
— Pewną informacją, o którą bardzo proszę.
— Słucham. Ale proszę mówić krótko; nie lubię bowiem, by mi przeszkadzano o tak wczesnej godzinie.
Cortejo wyrzekł te słowa surowo i ponuro. Nic sobie z tego nie robiąc, Sternau podszedł do notarjusza, wziął go ostro za ramię i, patrząc mu prosto w oczy, rzekł:
— Z pewnością będę mowić mało, jeżeli odpowiedź pana będzie równie krótka i szczera, jak moje pytanie: — Gdzie jest porucznik de Lautreville?
Tego pytania nie spodziewał się notarjusz. Zbladł jak chusta. Minęło kilka chwil, zanim zdołał przyjść siebie. Wreszcie odpowiedział ozięble:
— Mam wrażenie, że sennor trafił do nieodpowiedniego pokoju. Cóż mnie obchodzi ten pan de Lautreville?
— W każdym razie powinien pana obchodzić przy-

51