Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo Cortejo ma różne konszachty z tym Landolą.
Sternau nie miał pojęcia o tem, że Grandeprise i Landola to nazwiska, noszone przez jednego człowieka, i że statek „La Péndola“ nazywał się niegdyś „Lion“.
— Być może — odparł marynarz. — To człowiek bardzo bogaty. Pewnego razu byliśmy z jego polecenia w Meksyku...
— W Meksyku? — przerwał Sternau. — W jakim mieście?
— W Veracruz. A dlaczego pan pyta?
— Ponieważ Meksyk znam dobrze.
— Udaliśmy się tam, aby zabrać jeńca. Umieszczono go za kajutą kapitana; z wyjątkiem mnie, nikt z całej załogi nie widział tego człowieka. Był to mężczyzna już niemłody, a przystojny jeszcze. Kapitan nazwał go raz Fernando. Przepłynęliśmy z nim wybrzeże wschodniej Afryki, aż do miejscowości Zeila, gdzieśmy go sprzedali do krainy Harrar.
— To był biały?
— Tak.
— To okropne!
— Ani mniej ani więcej okropne, aniżeli sprzedaż murzyna. Zresztą, nie moja to była sprawa i nie ode mnie zależna. Skoro wróciliśmy do Barcelony, kapitan wysłał mnie na zamek Rodriganda, bym zawiadomił notarjusza, że Meksykańczyka oddano w odpowiednie ręce. Cortejo wściekał się, żeśmy jeńca nie zabili, klął, na czem świat stoi. Odpowiedziałem mu ostro. Uderzył mnie. Oczywiście nie pozostałem dłużny; zażyłem go po marynarsku. Padł na ziemię, jak snop, ja zaś odszedłem. Na drugi dzień Cortejo przybył na statek, nie

124