Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wspominając nawet o zajściu. Dopiero trzeciego dnia kapitan posłał mnie z listem do sędziego śledczego. Ten przyjął mnie bardzo grzecznie i kazał zamknąć. Od tego czasu nie opuszczałem celi. Pewnego dnia pod uchylone drzwi podszedł sędzia i odczytał mi wyrok. Oto wszystko.
Opowiedziawszy całe wydarzenie tonem lekkim, niemal żartobliwym, właściwym marynarzom, Tardot rzucił się na pryczę, wyczerpany do ostatka. Sternau nie przypuszczał nawet, jak cenne będzie dla niego kiedyś to opowiadanie towarzysza. — — Tardot opadał z sił z dnia na dzień. W miarę jak śmierć się zbliżała, coraz bardziej żałował swych grzechów; myśl, że wkrótce stanie z nimi przed stwórcą nie dawała mu spokoju. Widząc stan więźnia, dozorca zdobył się na coś, czego nie czynił przez całe swe życie: zaszczycił go kilkoma słowami. Obiecał nawet przysłać lekarza więziennego.
Upłynął jeszcze czas jakiś, nastała zima. Pewnego wieczora Tardot leżał na swej pryczy, obok niego zaś siedział Sternau i pocieszał towarzysza, choć widział jasno, że ostatnia jego godzina się zbliża. Zdaleka dochodził dźwięk dzwonów, wzywających do modlitwy wieczornej.
Nagle klucz zgrzytnął w zamku, otworzyły się drzwi. Wszedł dozorca w towarzystwie lekarza i, pokazując na drzwi, rzekł do Sternaua:
— Jazda! Marsz!
Na te słowa podniósł się z pryczy Tardot i począł błagać:

125