Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc słucham. Przecież każdy z nas ma coś na sumieniu.
— No tak, ale grzech grzechowi nierówny. Niechże pan słucha. Byłem najpierw dzielnym marynarzem, później handlarzem murzynów, wreszcie zbójem morskim — piratem.
— To nie do wiary.
— Nieprawdaż, ktoby to pomyślał po takiej wywłoce, jaką jestem dzisiaj? Nazywam się Jacques Tardot, byłem dzieckiem poczciwych ludzi. Wykierowali mnie na dzielnego marynarza i, gdyby nie to, że wpadłem w złe ręce, życie moje płynęłoby spokojnie i szczęśliwie. Nie miałem pojęcia o tem, że człowiek ten jest handlarzem niewolników i rozbójnikiem; zorjentowałem się dopiero drugiego dnia, a było to już na pełnem morzu, na statku „Lion“. Kapitan mój, imieniem Grandeprise, okazał się istnym szatanem, ja zaś pod jego wpływem przedzierzgnąłem się w pomniejszego czarta. Niejednego murzyna i Anglika mam na sumieniu. Ale za to wszystko spotkała mnie kara straszliwa.
Po chwili milczenia ciągnął dalej:
— Kapitan prowadził interesy z notarjuszem.
— Z Gasparinem Cortejo?
— Tak. Ilekroć przybywaliśmy do Barcelony, Cortejo przychodził na statek i godzinami siedział nad księgami rachunkowemi w kajucie kapitana.
— Czy nie znacie przypadkiem kapitana Henryka Landoli?
— Nie.
— A statku „La Péndola“?
— Także nie. Dlaczego pan o to pyta?

123