Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Sternau popatrzył na swego towarzysza. Wyglądał jak szkielet powleczony skórą; godziny jego są policzone. Czy i jego również taki czeka los? Nie, nie!
W południe otworzono ,judasza‘, i podsunięto przezeń dwa garnki zupy.
— Słuchajcie, czy nie możnaby...
,Judasz‘ został zamknięty, zanim Sternau dokończył zdania.
— Tak będzie codzień, doktorze, aż wkońcu zacznie się z panem dziać to samo, co ze mną. —
Bez najdrobniejszej zmiany minął tydzień, dwa. Sternau tracił panowanie nad sobą; myśl o Rosecie nie dawała mu spokoju. Nie mógł jeść, ani spać. Strażnik był głuchy na wszystkie pytania; o ucieczce ani marzyć, mur był bowiem niezwykle gruby, a jedyne okienko, umieszczone wysoko, zbyt małe.
Znowu minęły dwa tygodnie, a więc miesiąc od aresztowania Sternaua. Obydwaj towarzysze niedoli leżeli na swych pryczach.
— Panie, — rzekł towarzysz doktora — byłem niegdyś zdrowym, mocnym chwatem; gdybym wtedy dostał w ręce tego Corteja!
— No i ja dałbym mu radę.
— Tak, z pana to prawdziwy Goljat. Pan jakgdyby stworzony na marynarza. Dalibyście radę dwudziestu murzynom i dziesięciu Anglikom.
— Skąd przyszli wam na myśl murzyni i Anglicy?
— Ciekaw sennor? Nabierze pan złego zdania o mnie, ale cóż, zasłużyłem na nie. Zresztą, już oddawna miałem ochotę opowiedzieć panu koleje swego życia.

122