Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A jeżeli będę się opierać?
— Nic panu nie pomoże. Proszę spojrzeć przez tylne okienko karety; towarzyszy nam eskorta czterech uzbrojonych w karabiny jeźdźców.
— Wygląda to, jakbyście panowie mieli do czynienia z wielkim zbrodniarzem.
— Ależ to tylko drobna formalność. Jestem prawie przekonany, że wróci pan na zamek natychmiast po przesłuchaniu. Cieszyłbym się, gdybym mógł pana odwieźć; jako cudzoziemiec nie orjentuje się sennor zapewne w naszym kraju.
— Czy na zamku wiadomo, dokąd mnie sennor wiezie?
— Tak.
— Komu pan o tem powiedział?
— Kilku służącym.
I to było kłamstwem, gdyż prócz notariusza i jego rodziny nie wiedział nikt, dokąd powóz jedzie. Na tem zakończyła się ich krótka rozmowa.
Sternau wpadł w zamyślenie; urzędnik nie miał wcale ochoty przerywać toku jego rozważań.
Przybyli do Barcelony późnem popołudniem. Powóz stanął przed ponurym, starym budynkiem, którego okna były zaopatrzone w grube, żelazne sztaby.
— Proszę tu wysiąść — rzekł urzędnik.
Wysiadając z powozu, Sternau zauważył, że idzie za nim czterech uzbrojonych ludzi. Wszedł do bramy budynku, później zaprowadzono go przez wąskie kręte schody do wielkiego, pustego pokoju o jednem oknie i wielu drzwiach.
— Proszę tu zaczekać — rzekł urzędnik, poczem za-

113