Przejdź do zawartości

Strona:Karol May - Cyganie i przemytnicy.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— W miejscowości Elbrida, niedaleko Manrezy.
— Czy przybył pan powozem hrabianki?
— Nie.
— Proszę siadać. Za chwilę będę gotów do drogi.
Nie podejrzewając nic złego, Sternau przebrał się, poczem zamknąwszy szafy i biurko, wyszedł z nieznajomym przed bramę, gdzie czekał powóz, zaprzęgnięty w parę koni.
W oknie pierwszego piętra stał Cortejo ze swoją rodzinką.
— Już wsiada — rzekł, uśmiechając się szyderczo.
— Teraz go mamy — dodała Klaryssa. — Świetny miałeś pomysł, mój drogi Gasparino.
— Wyobrażam sobie minę naszego doktora, gdy się dowie prawdy! —
Powóz jechał z początku w kierunku Manrezy, potem jednak skręcił na szosę barcelońską.
— Woźnica jedzie w złym kierunku — rzekł Sternau.
— Nie, jedzie dobrze.
— Do Manrezy?
— Skądże znowu? Do Barcelony.
— Kim sennor jesteś? — zapytał Sternau, poruszony tą kategoryczną odpowiedzią.
— Kim jestem? Corregidorem z Manrezy. Chcę zawieźć pana do Barcelony. Tam już juez de lo criminal z sennorem pomówi.
— Sędzia śledczy? O czem?
— Nie wiem. Usłyszy pan później.
— A więc okłamał mnie sennor!
— To tylko drobny podstęp, do którego często się uciekamy.

112