Strona:Karol May - Bryganci z Maladetta.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gospodarz oberży, przyjąwszy zamówienie nowego gościa, wrócił do rozpoczętej przedtem rozmowy:
— A więc, doktorze, jedzie pan do hrabiego?
— Mówiłem już, że tak.
— Więc dziś nareszcie odbędzie się operacja?
— Tak. O ósmej rano.
— Ale condesa znowu się nie zgodzi!
— Nikt jej nie będzie pytał. Powiedziano jej zresztą, że operacja rozpocznie się o jedenastej.
— Sądzi pan, że hrabia wyzdrowieje?
— Może tak, może nie, kto to wie?
Sternau słyszał wszystko. Wypiwszy prędko kawę, zapłacił za nią i opuścił oberżę. Pogalopował do Rodrigandy, przybył do wsi na pół do ósmej. Oddawszy muła pod opiekę sąsiada, wziął instrumenty i udał się w kierunku zamku.
Furtka ogrodowa, przy której żegnał się wczoraj z ukochaną, była otwarta. Wszedłszy przez nią do ogrodu zamkowego, nie zdążył postąpić nawet parę kroków, gdy stanął jak wryty. Ujrzał przed sobą Rosetę, która odbywała swój codzienny spacer ranny. Była ubrana w suknię domową, pełną wdzięku i elegancji.
Roseta odprawiła właśnie przed chwilą jedną ze swych służących, która odchodząc rzuciła: — Dobrze, hrabianko. — Hrabianko? Słowa te zelektryzowały Sternaua.
— Roseto! — zawołał.
— Sennor Carlos?! Co pan robi w parku tak wcześnie?

— Boże mój, czy ja śnię? To straszne! Więc pani, sennorita, nie jest damą do towarzystwa, nie jest Rosetą, ale...

63