Strona:Karol May - Benito Juarez.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zbliżył się na taką odległość, że mógł wszystko wyraźnie dojrzeć.
Pięćdziesięciu ludzi rozłożyło się dokoła dwóch ognisk, nad któremi piekli mięso. Ubrani byli w strój krajowy, sprawiali jednak wrażenie przypadkowego zbiorowiska.
Sternau położył się znowu na ziemi i zaczął pełzać; zatrzymał się, gdy dotarł tak blisko, że mógł już słyszeć rozmowę.
Dwaj, siedzący najbliżej, rozmawiali głośno.
— Powiadam ci, żeśmy zbłądzili, — rzekł jeden.
— Skądże znowu? Nieraz bywałam w tej okolicy. Znam ją dobrze.
— Mimo to byłoby lepiej zasięgnąć języka, a nie polegać tylko na tobie. Cóż powie sennor Cortejo?
Sternau wstrząsnął się na dźwięk tego nazwiska. Czyżby tu znajdował się jakiś Cortejo?
— Cortejo? Pah! — odparł drugi pogardliwie.
— Cóż powie jego urocza córeczka Józefa?
Sternau wstrząsnął się znowu.
— Nic sobie z niej nie robię — rzekł drugi.
— Myślałem, że jesteś w niej zakochany, — odpowiedział tamten ze śmiechem. — Nosisz przy sobie jej fotografję.
— Tak jak wszyscy, aby się wykazać, że jestem zwolennikiem Corteja.
— I poto, aby zostać ministrem, skoro on zostanie prezydentem Meksyku.
— Nie żartuj! Nie jestem głupszy od innych, a ministrów wybiera się z pośród kpów. A zresztą, gdzież Cortejowi do prezydenta. — Dlaczego ruszył na północ?

109