Strona:Karol May - Śmierć Judasza.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

łem tak, że siedzący wewnatrz mogli usłyszeć, ale nie ów strażnik, leżący na trawie. Jeśliby w wozie siedział Mogollon, to na pewnoby wyjrzał oknem. Oczami zwrócony ku niebu, mogłem wyraźnie widzieć - nie ukazywała się niczyja głowa. Zapukałem po raz wtóry; również daremnie. Zapukałem po raz trzeci, poczem dopiero odpowiedziało mi lekkie pukanie w dno karety. Ach, a zatem byli tam! I to bez nadzoru! — Ale zapewne spętani; w przeciwnym razie nie otwieranoby okna. Podniosłem się tedy, oparłem głowę o parapet i zapytałem szeptem:
— Mr. Murphy, czy to pan?
Yes.
— Czy dosyć miejsca z tej strony?
— Tak. Czy chce pan wejść, sir? Na miłość Boską, odrazu pana zdybią!
— Nic podobnego! Wewnątrz jestem o wiele pewniejszy, niż tutaj, u koła. Czy drzwi skrzypią, skoro się je otwiera?
— Nie. Metalowe zawiasy zerwały się gdzieś po drodze i zastąpiono je skórzanemi.
— Dobrze, a więc wsiadam!
Pytania i odpowiedzi padały szybko, jak tego oczywiście wymagała sytuacja. Przyległem w trawie i poprzez przednie i tylne koła zerknąłem ku strażnikowi. Siedział w tem samem miejscu. Wyciągnąłem kamień, wycelowałem dobrze i rzuciłem tak, że padł o wiele kroków za strażnikiem. Indjanin, usłyszawszy szmer, zerwał się i natężył słuch. Wyjąłem drugi kamień i rzuciłem jeszcze dalej. Mogollon dał się oszu-

6