Strona:Karol Mátyás - Z pod Sandomierza.djvu/22

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
20

Gdy nagromadzone pospiesznie zapasy żywności z każdym dniem się zmniejszały i głód zaczął już ludziom zaglądać w oczy, król i szlachta wśród murów pomyśleli o dobrowolnem poddaniu się. Szwedzi przez posła znać dali, że zawrą pokój, lecz niechaj sam król do nich przyjdzie.
Niebaczny król poszedł do nich, a oni rzucili się na niego i zamordowali go okrutnie. Następnie ucięli mu głowę, a zatknąwszy ją na długą żerdź, z wielkim tryufem przekazowali się z nią przed murami. A lud wśród murów płakał z żalu nad marną śmiercią króla, rozpaczał, bo sił mu już do obrony brakło. Jeszcze odgrażając się, wołali Szwedzi:
— Co się z waszym królem stało, to i wam wszystkim wnet się stanie, jeżeli się zaraz nie poddacie! Wyrzniemy was do nogi, jak się tam przemocą dostaniemy, ale jak sami otworzycie nam bramy i dobrowolnie nas do miasta wpuścicie, to wam życie darujemy.
Miał ten nieszczęśliwy król polski siedmnastoletnią córkę, bardzo pięknej urody, niby majowy kwiatek. Zafrasowała się bardzo śmiercią ojca i pogróżkami Szwedów, ale była mądra przedziwnie i po krótkim namyśle odezwała się do zgromadzonych panów temi słowy:
— Tak czy owak, musimy zginąć — czy się poddamy, czy się nie poddamy, zginąć musimy. Jednak pewnie lepiej będzie poddać się i prosić o darowanie życia, może nieprzyjaciel się zmiłuje i nie uczyni nam krzywdy. Nikt nie wie, co się