Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Sprowokował nas pan czekoladą. Cze-ko-la-dą! — podniósł głos delegat.
— Czy nie była dobra? A piwko jak panom smakowało? — dodałem, aby widzieć, jak będzie wyglądała wściekłość delegata.
Głowa jego zaczęła się obracać nakształt tarczy, wysadzanej blisko brzegów wirującemi również z gniewu oczyma jak drogiemi klejnotami, a w środku usta okrągłe jak ryj wydawały coś w rodzaju bulgotu. Gdy się wreszcie uspokoił i zatrzymał, rzekł:
— Zginiesz pan.
— Za co?
Delegat zawahał się.
— Za to, że pan lekceważysz nas, duchy, ba, nie wierzysz pan nawet w nasze istnienie. Czyhaliśmy tu na pana. Musimy pana namacalnie przekonać.
— Ale jeżeli to uczynicie, jakże potem uwierzę?
Delegat przeczuwał w tem pytaniu jakiś haczyk i zastanawiał się ponuro, poczem zakonkludował:
— Pan myśli w tej chwili, że my, duchy, tępo myślimy. Że my, duchy, nie jesteśmy inteligentne.
— Tak, macie za mało w sobie ducha.
— Za to wyrzucimy pana przez okno!
Oblizał się do tego pomysłu.
— Ja będę krzyczał.
— Nie usłyszą pana.
— Za mały otwór.
— Na pańskiego astralnika wystarczy.
— Ja mam astralnika? Proszę bez impertynencyj.
— I pan, i pan go ma.
— Dlaczego się tu nie zjawia? Pokażcie mi go panowie.
— Pan sam jest swoim astralnikiem.