Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wdół, czy też stojący na nim nogami — bliżej rozróżnić nie mogłem. Za nim kilku innych szeregiem wisiało w ten sam sposób, jak stalaktyty. Domyśliłem się, że to były głowy odcięte, które rzucone razem z walizką przypadkiem nawywrót, wylazły z niej, lecz nie umiały już odnaleźć normalnego położenia i zapuściły korzenie ku sufitowi. Ledwie to pomyślałem, ciała ich przekręciły się i spadły wdół ku podłodze, głowy jednak zachowały tę samą pozycję.
— Macie przewrócone w głowie — rzekłem po chwili do tego, który mnie chciał nastraszyć, a był widocznie ich delegatem.
— Pan traktujesz nas en canaille — szepnął delegat dziecięcym głosem, jakby ucząc się dopiero mówić.
— Czemu panowie napastujecie spokojnych pasażerów?
— Bo to nasz wagon. Tu się lęgniemy i żyjemy. Jak pan się domyśla — wagon z serji „Ślepego toru“.
— Nie istniejecie. Jesteście tylko dymem mego papierosa.
Delegat rozśmiał się.
— Jest pan mocno zarozumiały. Wogóle pan bagatelizuje nas... Od samego początku podsuwa nam pan robienie różnych głupstw. Wychowawcze oddziaływanie duszy pańskiej na nas jest niżej krytyki.
— Ja waszym wychowawcą?
— Każe nam pan bić się wzajemnie po twarzach, zaczepiać kobiety...
— Czyżbyście byli samymi tylko mężczyznami?
— Zostaw pan te żarty. Miewaliśmy tu już innych, lepszych wychowawców.
— Proszę bardzo, nie zwalajcie winy na mnie.