Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wśród walizek i torebek, obmacywała pasażerów po kieszeniach, wsuwała się tam, zatrzymywała długo, wracała do właściciela — poczem wyciągała się znowu, niosąc astralne pieniądze, któremi wspaniałomyślnie uzupełniała poczynione w portfelach luki. Ten kantor wymiany tak mi zaimponował, że nie ruszywszy się nawet, pozwoliłem się również obskubać, nie wierząc zresztą w realne skutki tego astralnego rękoczynu.
Zapragnąłem mieć jakiegoś spólnika swoich spostrzeżeń i korzystając z tego, że źle siedzący gimnazista nie spał prawie wcale, zagadnąłem go:
— Czy pan widzi, co się tu dzieje?
Ale nie odpowiedział mi wcale. Powtórzyłem pytanie, nachylając się w jego stronę, ale z tym samym skutkiem. Zacząłem krzyczeć, ale on widząc ruchy moich ust, tylko wypatrzył się na mnie i wreszcie powiedział po warszawsku:
— Pan życzy?
Z tego poznałem, że byłem zupełnie izolowany na wyspie moich przywidzeń. Tymczasem astralniki broiły dalej.
Jeden wysunął się z gimnazisty i astralnym palcem dłubał w jego rzeczywistym nosie. Potem wziął się do płatania figlów: łechtał pannę pod uszko, rejenta po łysinie. Wtedy z rejentowego ciała podnosiła się mozolnie astralna łapa, aby trzepnąć natręta, lecz wnet opadała sennie, — za nią podnosiła się druga, trzecia, czwarta, lecz żadna nie dosięgła celu — rejent był absolutnie nie zdolny do wytworzenia w tej chwili energiczniejszego astralnika. Postanowiłem powiedzieć mu to nazajutrz. Wogóle najżywotniejszym i najniezależniejszym okazał się astralnik gimnazisty. Oderwawszy się zupełnie od swego właściciela, siadł rejentowi na jego szerokich, poduszkowatych kolanach, aby sobie powetować niewygody, ponoszone na miejscu prawdziwem.