Strona:Karol Irzykowski - Z pod ciemnej gwiazdy.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czas gdy — że tak powiem — oryginał siedział przyzwoicie, oparty o poduszkę przedziału, odmykając czasem oczy, aby popatrzeć na śliczne spanie nowej znajomej.
Zdziwiła mnie ta siła woli u młodzieńca, który zapewne z mojego dymu zrobił sobie drugie ciało, aby zaspokoić swoje najtajniejsze życzenia. Nie mogłem rozpoznać, czy on sam wiedział o istnieniu swego sobowtóra, — nie zdradzał się szelma, — natomiast panna po pewnym czasie uśmiechnęła się we śnie (czy spała?) próbowała niby odganiać natręta, a potem dała ze sobą robić, co mu się podobało.
Widok był niezwykły à la Grabiński i pikantny à la Kaden Bandrowski. Sobowtór, zrazu podobny do bryłowatego cienia rzuconego w przestrzeń, im bardziej się zacałowywał, zaczynał się szklić jak bańka mydlana, mienić tęczowemi barwami, potem, może nasyciwszy się, tracił barwy, cofał się i chował do pierwotnego ciała jak do futerału, aby po chwili emanować znowu. Byłbym niewątpliwie przeraził się, gdyby to nie było takie... sympatyczne...
Nie zdążyłem jeszcze dokładniej zorjentować się co do extrabytu akademika, gdy uderzyły mnie zmiany dokonywające się na okrągłej powierzchni mojego rejenta. Jego cielsko w miarę chrapania wydawało z siebie najwyraźniej jakąś parę, która wreszcie skondensowała się mniej więcej na środku jego kamizelki i stała się przezroczystą imitacją człowieka po piersi. Twór ten otworzył oczy, chciał coś mówić, lecz tylko ziewnął raz i drugi, aż potem skłonił głowę, coraz niżej — widocznie po paru wysiłkach przebudzenia się zasnął tak, jak jego oryginał. Wchłonięty po pewnym czasie w głąb cielska rejentowego, wynurzył się wnet znowu, tym razem na kilku miejscach i równocześnie; te głowy łypały oczyma, łapały