Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bieniu będąc, chcieliśmy właśnie wziąć się do gry sześćdziesięcioczteropolowej, by zająć umysł w sposób przystojny, gdy nagle stanął przed nami służący i zawiadomił, iż jakiś cudzoziemiec chce się ze mną rozmówić.
W przedsionku zastałem posłańca ambasadora, który mnie zawiadomił, iż winienem się sposobić do drogi i stanąć tejże jeszcze nocy z wozami w podwórzu pałacu królewskiego, gdyż poselstwo wyrusza z pierwszym brzaskiem z powrotem do kraju.
Rozpacz moją wyobrazić sobie łatwo. Pewny byłem, iż obraziłem któreś z bóstw. Zebrawszy myśli, pobiegłem do ambasadora i nakłamałem mu bez namysłu o pewnej tranzakcji, która nie doszła jeszcze do skutku, a nie może być załatwiona w tak krótkim czasie. Płacząc rzewnie, błagałem go, by mi darował bodaj jeden dzień jeszcze.
— Wszakże mówiłeś przed tygodniem, że wszystko pokończone! — zdziwił się.
Zapewniłem go, że nadarzyła mi się niespodzianie okazja znacznego zysku, od którego wiele zawisło. I nie kłamałem wcale, jakiemuż bowiem zyskowi przyrównać można było zdobycie tej niezrównanej dziewczyny? Z wielką biedą powiodło mi się utargować zwłokę jednodniową.
Dzień następny zszedł na przygotowaniach do drogi, to też mimo tęsknoty czas mi się nie dłużył zbytnio. Gdy mrok zapadł, wozy stały gotowe do odjazdu, tak że mogły ruszyć, gdy się jeno zjawię o świcie.