Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wiarołomnym pyszałkiem, tchórzem... używałam najokropniejszych słów, pewna, że ten w całych Indjach z gwałtowności znany człowiek jednem uderzeniem żelaznej pięści położy mnie trupem.
Zamilkłam wreszcie z braku tchu, nie słów, a wówczas odparł Angulimala z takim spokojem, że uczułam wstyd wielki:
— Zasłużyłem na wszystko to i na gorsze jeszcze słowa, mimo że każdego mężczyznę, nie tylko dawnego Angulimalę, mogłaś niemi przywieść do takiej pasji, że byłby cię uśmiercił. Miałaś nawet widocznie zamiar doprowadzić mnie do tej ostateczności. Ale zmieniłem się całkiem i choćbym usłyszał dużo gorsze wyzwiska, zniósłbym je pokornie, a nawet uczułbym wdzięczność za to, że mi dano sposobność zbawiennego ćwiczenia. Wszakże sam mistrz powiedział:
Ucz się spokoju i cierpliwości od ziemi, Angulimalo. Na ziemię rzucają rzeczy czyste i nieczyste, a ona ani się nie przeraża, ani broni. Taką winieneś posiąść cierpliwość i spokój, Angulimalo, jaką ma ziemia.
Potem dodał:
— O szlachetna Vasitthi, wiedz, iż przed tobą stoi już nie rozbójnik, ale pielgrzym i uczeń, Angulimala.
— Czyimże jesteś uczniem? Jak się zwie mistrz twój? — spytałam pogardliwie i niecierpliwie, mimo, że dziwne słowa niepojętego człowieka tego wywarły na mnie silne wrażenie.
— Zwą go doskonałym, znawcą świata, obudzonym w pełni Budą! — odparł — Oto mistrz mój. Zapewne doszły cię już o nim wieści?
Zaprzeczyłam gestem.
— Tedy szczęsnym się być mienie, — zawołał — że z ust moich po raz pierwszy usłyszałaś imię jego.