Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na siłach, by wstać i odejść, jak to było w mym planie.
Po długiej chwili zabrał głos Angulimala, a łagodność jego brzmienia i smutek jakiś nieznany dotąd zdziwiły mnie tak bardzo, że zadrżałam i zaparłam oddech, słuchając:
— Stało się tedy! — powiedział — Łagodna, spokojna kobieta, która zapewne nie uczyniła dotąd rozmyślnie krzywdy najmniejszemu stworzeniu połączyła się przymierzem z najohydniejszem z pośród ludzi, którego ręce broczą krwią niewinnych. Śmierć małżonka zacięży na jej sumieniu, czarne nici karmy sięgną na samo dno piekieł i przez wieki niezliczone trwać będą skutki nieludzkiej zbrodni. Taki jest pakt i tak by się stało, gdybyś zwierzenia swoje, szlachetna pani, uczyniła rozbójnikowi Angulimali.
Nie wierzyłam uszom własnym. Do kogóż tedy mówiłam? Wszakże to głos Angulimali, zmieniony jeno w brzmieniu. Spojrzałam i ujrzałam najwyraźniej przed sobą herszta bandy, postawa jego tylko była inna jakaś, nie przerażała mnie już i nie obezwładniała tak jak pierwszej nocy.
— Nie bój się! — powiedział — Wszystko to nie stanie się. Niech ci się wydaje, że słowa twe skierowane były do tego oto drzewa.
Mówił zagadkowo, jak zaczął, a ja zrozumiałam tyle tylko, że z jakiegoś powodu zaniechał planu zemsty nad Satagirą.
Zdobywszy się z trudem nadludzkim na okropną zbrodnię, nie mogłam znieść nagłego rozwiania się całego dzieła i rozczarowanie sprawiło, iż wybuchłam przekleństwami i szyderstwami. Rzucałam je w twarz Angulimali, nazywając go nikczemnym szubrawcem,