Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawczasu ułożyłam sobie co mam mówić, gdyż duma ludzka jest tak zdrożną, że nie pozwala wydać się człowiekowi złym, nawet w oczach, sprzymierzeńca zbrodni. Pragnęłam, by mnie uważał nie za nikczemną morderczynię, ale za narzędzie losu.
Dalsze słowa moje były równie rozważne.
— Nie dowiesz się atoli niczego, o ile mi nie przyrzekniesz, że go jeno zabijesz, nie dręcząc wcale, a także że nie zabijesz żadnego z jego ludzi, o ile nie będziesz do tego zmuszony dla własnej obrony. Oznaczę ci miejsce, gdzie możesz go pokonać z wielką łatwością, bez walki. Wszystko to musisz mi zaprzysiąc uroczyście, inaczej, nawet pod grozą śmierci, nie wyznam jednego słowa.
— Przysięgam na Kali straszliwą, której byłem do dziś dnia wiernym i pokornym sługą, że nie zabiję żadnego z ludzi Satagiry, a jego samego męczyć nie będę! — rzekł uroczyście, dobitnie Angulimala.
— Dobrze! — odrzekłam. — Wierzę ci. Słuchaj uważnie i zapamiętaj wszystko dokładnie. Masz pewnie pomocników w mieście i wiesz, że czyni się przygotowania, by jutro rano ruszyć z wojskiem na obławę za zbójcami. Jest to jeno pozór i wybieg, by cię wywieść w pole. W rzeczywistości ruszy dziś Satagira, na czele trzydziestu jezdnych, w godzinę po północy, opuści miasto południową bramą i, mijając z lewej strony lasek sinsapowy, posunie się dalej na południe, a potem, zataczając łuk, skieruje się na wschód przez wzgórza.
Opisałam mu wiernie całą drogę, podając szczegóły dotyczące owej wąskiej rozpadliny, gdzie może z łatwością zabić Satagirę.
Gdym skończyła, zapadła cisza tak głęboka, że słyszałam własny oddech. Siedziałam, nie czując się