Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kumoszek o przypadku, oraz o tem, że mają rannego na przyniesionych właśnie noszach zanieść co prędzej do mangowego lasku do Budy, spełniając w ten sposób gorące jego pragnienie. Proszono również, by jeden z młodszych uczniów zechciał się wrócić i wskazać najbliższą drogę do miejsca, kędy w tej chwili mistrz przebywa.
— Mistrz nie znajduje się w lasku mangowym, — rzekł starzec o surowem obliczu — a sami nie znamy miejsca pobytu jego.
Na słowa te jęk rozpaczny wyrwał się z piersi Kamanity.
— Nie może być daleko! — zauważył mąż młodszy wiekiem. — Mistrz wysłał wczoraj przodem orszak uczniów i sam odbywał dalszą wędrówkę. Musiał się spóźnić i przenocować gdzieś na przedmieściu. Właśnie wyszliśmy na poszukiwanie.
— Szukajcież gorliwie i zanieście mnie doń! — błagał Kamanita.
— Choćbyśmy wiedzieli, gdzie jest mistrz — powiedział mąż surowy — nie należałoby nieść doń rannego. Wstrząśnienia pogorszą jego stan, a choćbyście go donieśli żywego, to jeno w stanie agonji, tak że duchem pojąćby nie zdołał słów boskiego męża. Lepiej niech spoczywa tu pod troskliwą opieką biegłego chirurga, bo wówczas będzie nadzieja, że przyjdzie do siebie i posłyszy zbawcze słowo nauki.
Kamanita wskazał niecierpliwym ruchem na nosze i, jęcząc, wyrzucać zaczął urywane słowa:
— Niema czasu... śmierć idzie... weźcie mnie... widzieć go... dotknąć... umrzeć szczęśliwie... weźcie mnie... prędko!