Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nieście mnie, nie tracąc chwili czasu. Nie zważajcie na me cierpienia, nie bójcie się, że mnie to dobije, nie umrę przedtem zanim legnę u stóp mistrza, a ległszy, oddam ducha szczęśliwy i pewny zmartwychwstania na życie wieczne.
Kilka osób pobiegło po drążki i materace, jakaś kobieta przyniosła napój orzeźwiający i wlała kilka łyżek do ust rannego. Mężczyźni spierali się o to, która droga najprędzej zawiedzie do miejsca zboru mnichów w mangowym lasku, a szło o to, by nie stracić chwili, ni nadłożyć jednego kroku. Wszyscy uświadamiali sobie, że pielgrzym zemrzeć może bardzo rychło.
— Oto nadchodzą ucznie mistrza doskonałego! — zawołał ktoś, wskazując w uliczkę. — Oni najlepsze nam dadzą wskazówki!
Ukazało się kilku uczniów zakonu Budy w żółtych płaszczach, z odkrytem prawem ramieniem i miseczką jałmużniczą w dłoni. Byli to przeważnie ludzie młodzi, na czele zaś ujrzano dwie postacie, wzbudzające szacunek. Był to starzec o surowych nieco, poważnych rysach, przenikliwem spojrzeniu i silnie rozwiniętej dolnej szczęce. Zwracał on przedewszystkiem uwagę. Obok niego kroczył mąż w średnich latach o tak łagodnym, serdecznym, słodkim wyrazie twarzy, że wydawał się przez to niemal młodzieńcem. Wprawny obserwator wywnioskowałby z jego żywych ruchów, swobodnego obejścia, oraz płomienistych spojrzeń, iż zalicza się niezawodnie do kasty wojowników, natomiast majestatyczny spokój starca znamionował pochodzenie bramińskie. Obaj byli jednak rośli i dorównywali sobie dostojnem, książęcem zachowaniem.
Zatrzymawszy się obok grupy ludzi otaczających rannego, mnisi dowiedzieli się zaraz od gadatliwych