Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

brania po to jeno, by mi się pokazać, a potem zniknąć, jakby go ziemia pochłonęła. Wywiedziałem się najdokładniej, co czynił i okazało się, iż nigdzie w całem mieście nie prosił o jałmużnę.
Z otępienia zbudziło mnie zachrypłe pianie półsennego jeszcze koguta. Na niebie z trudnością mogłem jeno odnaleźć konstelację, której szukałem, bowiem niektóre gwiazdy skryły się już poza kępy drzew, a wszystkie, z wyjątkiem wysoko na kopule nieba zawieszonych, utraciły dużo blasku. Nie ulegało wątpliwości, że zbliżało się świtanie, a napad Angulimali był przez to zgoła wyłączony.
Teraz stała się rzecz najdziwniejsza z pośród wszystkich przeżytych tej nocy dziwów.
Uświadomiłem sobie pewną myśl, nie doznając wcale rozczarowania, a także żadnej nie czując ulgi z powodu minionego niebezpieczeństwa. Nowa myśl nadeszła i napełniła całą duszę moją.
— Cóż mi po tych rozbójnikach?
Pragnąłem, by pochodniami i smolnemi wiciami uwolnili mnie od brzemienia wspaniałości, jakie były mą własnością. Ale wszakże zdarza się, że ludzie rzucają dobrowolnie mienie i idą na wędrówkę w świat daleki. Jako ptak, lecąc, zabiera jeno skrzydła swoje w drogę, podobnie czyni pielgrzym, zadowalniając się byłejakim płaszczem i jałmużniczą miseczką, która starczy na podtrzymywanie życia. — Życie rodzinne, w wygodach, to życie w norze pełnej gratów, pielgrzymstwo, to szybowanie po bezkresie nieba! — Jakże często słyszałem już owe słowa...
Przyzywałem mieczy zbójników, by zgładziły ciało moje. Gdy się atoli rozpada ciało, powstaje nowe, a z życia wywodzi się inne życie jako jego owoc. Cóż