Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

albowiem skarby moje to wrogi śmiertelne. Zrzućcie z piersi mych to brzemię, które mnie ugniata. Dalejże do dzieła! Umoczcie miecze w krwi mojej! Ciało bowiem, rozpuście, obżarstwu i pijaństwu oddane, to najgorszy nieprzyjaciel! Witajcież... witajcie, rozbójnicy... przyjaciele moi, druhy serdeczne!
Nie mogło potrwać długo czekanie, albowiem północ minęła. Radowałem się myślą o walce. Chciałem pokazać Angulimali, że tym razem nie wytrąci mi miecza z dłoni. Chciałem umrzeć, przeszywszy go poprzód na wylot, z uczuciem rozkoszy byłbym umarł, zabiwszy tego, który był przyczyną całego mego nieszczęścia.
— Już zaraz nadejdą! — powtórzyłem sobie, nie. wiem już który raz tej nocy — To oni...! Nie... to szumią czuby drzew. — Szum gasł, zamierał i wracał ponownie, a od czasu do czasu rozlegał się krzyk jakiegoś ptaka.
Były to oznaki nadchodzącego świtu. Czyż miałem doznać rozczarowania? Drżałem teraz na myśl, że rozbójnicy mogą nie przybyć. Niezmiernie żywo odczułem skon,... krótka, zajadła walka i już po wszystkiem... Nic mi się nie wydawało przykrzęjszem nad to, że znajdę się tutaj rano, w tem samem otoczeniu, skazany na takie samo życie. Czyż tak się ma stać? Czyż nie nadejdzie wyzwolenie? Był już niewątpliwie czas ostatni, ale nie śmiałem nawet dowiadywać się, która godzina. Nie pojmowałem co się stać mogło. Czyżby zmysły moje uległy złudzie, gdym w wędrownym ascecie poznał Angulimalę. Ciągle mi wracało do głowy to pytanie, atoli nie mogłem uwierzyć, by tak było. Jeśli on to przybył w rzeczywistości, tedy wrócić musi, bowiem nie użył tak chytrego prze-