Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pomiędzy temi dwiema osobami różnicę. Wówczas nie posiadałem nic prócz siebie i miłości mej nierozłącznej ode mnie! Dziś...ach, czegóż nie posiadałem... żony, dzieci, słonie, rumaki, bydło, woły pociągowe, służbę, niewolników, magazyny pełne towarów, złoto, klejnoty, wspaniały park i pałac, budzący zazdrość współobywateli... tylko siebie samego nie posiadałem wcale. Niby w niedoszłym owocu zwiędło we mnie jądro i znikło, a wszystko zmieniło się w grubą łupinę...
Zbudziłem się i spojrzałem wokół.
Inaczej mi się teraz przedstawił obszerny park, którego czarnoczube drzewa wznosiły się ku usianemu gwiazdami, przepasanemu drogą mleczną niebu, innym wydał się pałac o dumnej kolumnadzie, z której zwisały alabastrowe lampy. Wyglądało to wszystko obco, a nawet wrogo i groźnie, niby gromada szatańsko połyskujących wampirów, które wyssały już krew serca mego i rozdziawiały paszcze, żądne ostatniej kropli, po której pozostaną jeno zwłoki zmarnowanego życia.
Nagle doleciał mnie niewyraźny szmer, szept, czy odgłos kroków. Zerwałem się, zbiegłem po stopniach terasy, ściskając miecz w dłoni i stanąłem, nadsłuchując bacznie. Sądziłem, że nadchodzą rozbójnicy, ale cisza panowała niezmącona. Był to jeden z owych niezbadanych odgłosów nocnych, który czasu biwakowania karawan zmusza do zerwania się od ogniska. Nic nie stało się wokoło mnie, ale dużo zmieniło się we mnie samym. Nie doznawałem strachu, wzbudzającego tętnienie krwi, nie było to męstwo rozpaczy... nie...nie, to radość wielka zagościła do serca mego.
— Witajcież, rozbójnicy! Witaj, Angulimalo! — zawołałem w duchu. — Palcie i niweczcie wszystko,