Strona:Karol Gjellerup-Pielgrzym Kamanita.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieciństwa nieledwie po raz pierwszy dopiero znalazłem się sam z sobą. Po raz pierwszy myśli moje skierowały się ku mnie i całe życie zarysowało się żywo przed memi oczyma. Spoglądając na siebie, jakby na obcego człowieka, nie doznawałem zgoła miłych wrażeń.
Rozmyślania te przerywałem kilka razy, obchodząc dom i badając, czy ludzie nie zeszli z wyznaczonych placówek. Wracając po raz trzeci, czy czwarty z takiej lustracji, zauważyłem, orjentując się podług gwiazd, do czego nawykłem w podróżach, że do północy brak tylko pół godziny, to też zawróciłem ponownie, zagrzewając obrońców do baczenia i odwagi. Czułem, że krew mi tętni w żyłach, a gardło ściska kurcz strachu. Usiadłem znowu w jednej z komnat, ale nie mogłem myśleć, doznawałem ucisku w piersiach i zdawało mi się, że się duszę.
Zerwałem się i, by zaczerpnąć powietrza, wyszedłem pod kolumnadę. Rzeźwy powiew wiatru musnął mi policzek i posłyszałem krzyk sowy. Jednocześnie przypłynęła od strony stawu wonna fala zapachu lotosów. Podniosłem oczy na gwiazdy, by zmierzyć czas, zauważyłem przewijającą się pośród czubów drzew świetlaną drogę mleczną.
— Ganga niebiański! — wyszeptałem mimowoli i nagle ucisk dławiący mnie znikł, uczułem w piersiach ciepłą falę, wznosiła się coraz to wyżej i wreszcie z oczu mych trysnął strumień łez.
Rozważając przedtem życie moje, wspomniałem coprawda o Vasitthi i okresie szczęścia i miłości, ale wydało mi się to dalekie jakieś i obce, niby sen przykry a przeminiony. Teraz nie myślałem już, ale przeżywałem to powtórnie, byłem dawnym sobą i obecnym sobą i z prawdziwem przerażeniem spostrzegłem wielką