Strona:Karol Dickens - Klub Pickwicka 03.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chusteczek. Ale na te wszystkie oznaki uznania, Stiggins nie odpowiedział ani słowem, poprzestając na wpatrywaniu się z ogłupiałym uśmiechem w świecę gorejącą na stole i równocześnie kołysząc się całem ciałem w sposób dziwnie nieregularny i niepewny.
„Czy ci niedobrze, bracie Stiggins?“ zapytał go pocichu pan Humm.
„Bardzo mi dobrze, mój panie!“ odrzekł pan Stiggins głosem tak dzikim, na jaki tylko mógł zdobyć się jego z trudnością obracający się język. „Doskonale mi jest, mój panie!“
„Tem lepiej, tem lepiej“, odpowiedział pan Humm, cofając się o kilka kroków.
„Spodziewam się, iż nikt z obecnych nie pozwoli sobie powiedzieć, by mi było źle“.
„O, nie! Naturalnie“, rzekł pan Humm.
„I nie radzę tego mówić, mój panie, nikomu nie radzę!“
Podczas tej rozmowy zgromadzenie zachowywało najzupełniejsze milczenie, z pewnym niepokojem czekając na rozpoczęcie przerwanego posiedzenia.
„Bracie“, rzekł pan Humm z uprzejmym uśmiecham, „czy chcesz przemówić do zgromadzenia?“
„Nie chcę!“ odparł pan Stiggins.
Zgromadzenie podniosło oczy ku niebu i szmer zdziwienia przeleciał po sali.
„Mój panie“, zaczął pan Stiggins, rozpinając surdut i mówiąc bardzo głośno; „jestem zdania, iż zgromadzenie to spiło się haniebnie. Bracie Tadger!“ mówił dalej ze wzrastającą gwałtownością, nagle zwracając się do łysego człowieka, „jesteś pijany jak bela!“
To mówiąc, pan Stiggins, w chwalebnym zamiarze zachęcenia zgromadzenia do wstrzemięźliwości i wyłączenia z niego wszelkiej niegodnej osoby, uderzył pięścią w sam nos brata Tadgera tak trafnie, iż mały sekretarz znikł w mgnieniu oka, zlatując głową naprzód ze schodów, wiodących na estradę.
Oratorska ta scena wywołała rozdzierający krzyk kobiet, które tłumnie rzuciły się ku swemu faworytowi i otoczyły go, by zasłonić go przed niebezpieczeństwem. Ten dowód czułego przywiązania omal nie stał się fatalnym dla pana Humma, który był bardzo popularny, tyle bowiem pobożnych piękności rzuciło mu się na szyję i tak się go trzymało, że omal go nie uduszono. Większa część świec zgasła i słychać było tylko straszny hałas.
„Teraz, Sammy“, rzekł Weller, uważnie zdejmując surdut, „idź i sprowadź nocnego stróża“.
„A co ty będziesz robił tymczasem?“.
„O mnie nie troszcz się, Sammy; zajmę się wyrównaniem małego rachunku z tym Stigginsem...“