Strona:Karol Brzozowski – Poezye 1899.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
35
POEZYE.

Jak płacz niewieści. Ucihło — z latarnią
Wyszedł szewc z domu i siadł przed kawiarnią.

Gdy czoło dymem okłębiał nargili,
Duszę kanunu harmonią napawał,
Ani pomyślił, że hurys w téj chwili
Za miastem drogi przebiegła już kawał,
Pędziła przed się w złocistych trzewiczkach
Po kiętych między sadami uliczkach.

Długo tak biegła. Księżyc wstał nad sady
I nieznajome jéj oświecał drogi;
I dreszcz nią wstrząsnął a za dreszczem w ślady
Wszystkie od razu spadły na nią trwogi,
Za nią i przed nią kroki nocnéj warty...
Zbawienie chyba w téj bramie otwartéj...

Wbiegła do sadu — a sad był przestronny,
Palm niezliczonych przecięty rzędami,
Różą, Arabii jaśminami, wonny,
Pusty — a przeto zaludnion duchami...
Chciała wstecz — w ziemię wrastały jéj nogi;
Padła na marmur i usnęła z trwogi.

Zaledwie niebo rumieniec poranny
Oblał od wschodu, wszedł Kalif do sadu;
Z drzew cytrynowych sztucznego nieładu
Do marmurowej zbliżył się fontanny,
Stanął zdumiony i pytał sam siebie:
Czy to jest z raju, czy on sam już w niebie?

O! była piękna na marmurze śpiąca!
Z jego śniegami jaka cudna sprzeczność!
Ta fala włosa hebanowa, lśniąca;
Te ust korale, co na całą wieczność
Zda się uśmiechów bogate wdziękami;
Te długie rzęsy operlone łzami...

Gdy tak stał Kalif pełen zachwycenia,
Ona mężowską straszną pogoń śniła;
Czuje, jak chwyta ją za kraj odzienia...
Na chwilę sadów ją gęstwa pokryła,
Aż oto w trawie, w kształt długiego węża
Ubrał się, wije... pocięgiel jéj męża!