Strona:Karlinscy.djvu/74

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Bom ja przykuty — łez mych jej nie mogę
Przesłać, noc przejdzie już wkrótce, idź teraz.
Niedługo księżyc zblednieje... mnie trzeba
W godzinie takiej, być samemu z Bogiem!
Bądź zdrów....

(Żołnierz łkając całuje długo jego rękę i odchodzi.)


IZYDOR (sam.)

A! co za otchłań! orły tu siadają
I patrzą na dół... tylko mgły na dole
Widzę rozsnute — żegnaj ziemio droga!
O ziemio święta, coś mnie wykarmiła,
Za miłość, przyjmij mnie nazad do łona!
Chryste! coś wisiał na zhańbienia krzyżu,
Ty mnie nie opuść w ostatniej godzinie!
Siły i wiary daj mi niegodnemu!...

(milczy chwilę — ptak nocny przelatuje)

Zawcześnie jeszcze puszczyku smętarny,
Coś pod mem oknem krzyczał w noc ostatnią,
Więcej mi złego nie zrobisz od ludzi!..
Czy chcesz mi oczy wydrzeć — niezadługo!...
Są rzeczy w świecie, z powodu którychby
Najlepiej byłoby ślepym się rodzić!... (ptak przelatuje.)
Skąd mi ten spokój! jakaś jasność we mnie,
Swoboda — od dni dzieciństwa nie czuta...
Modlić się trzeba w ostatniej godzinie. —
Ojcze nasz któryś...! o ty, coś te gwiazdy
Rzucił w przestrzeniach bez końca i końca!...
I pozapalał wszech serca! wszech słońca!
Patrz! o to ginę sam, i bez człowieka
Młody, do szczęścia stworzony, a szczęsny,
Że zginąć mogę dla tak wielkiej sprawy —
Zginąć — inaczej jak tysiące ludzi!...
Lecz stwórco mój! któremu tyle razy
W życiu modliłem się! o ty ostatniej
Modlitwy mojej wysłuchasz: ja ginę,
Lecz jeźli kiedyś upadłaby Polska,
Nie mając mężów coby poświęcili