Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tymczasem codzień kończyło się na niczem. Lecz oto dnia 5 września pogoda od samego rana zapowiadała się świetna. Przy pierwszych promieniach porannego słońca mgła rozpłynęła się, a barometr który już wczoraj zaczął był się podnosić, stanął nareszcie na „pogoda stała“. Możecie sobie wystawić jak uderzały im serca w miarę powolnego posuwania się słońca.
— Nakoniec zobaczymy go przecie, — przemówił Sam gdy całe towarzystwo, za wyjątkiem młodego uczonego, zajęło swoje miejsce na nadmorskiej skale, w oczekiwaniu na zachód słońca
— O zobaczymy go! Przekonany o tem jestem — dodał Seb.
— Ciszej wujaszkowie, nic nie mówcie! wołała Helena. Wszyscy umilkli i wstrzymali oddech, jakby w obawie, że ich oddychanie może sprowadzić obłoki, któreby zasłoniły słońce przed ich oczyma.
Lecz obłoków nie było i dzienna pochodnia spokojnie opuszczała się za kres horyzontu i już tylko mały rąbek z niej pozostawał; jeszcze chwila — a cudowny promień ukaże się i oświeci wszystkich swojem rajskiem światłem...
Raptem rozległy się w powietrzu dwa ogłuszające wystrzały a razem z dymem prochowym podniosło się nad skały ogromne stado ptaków. Stado to poleciało właśnie w stronę gdzie słońce zachodziło i ta chmura ptaków przesłoniła zupełnie przed oczami patrzących i słońce i ostatni jego promień.
W tej samej chwili na szczycie jednej z nadbrzeżnych skał ukazał się nieunikniony Arystobulus