Strona:Juljusz Verne-Zielony promień.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

a może chce przez to odwlec odpowiedź na propozycyę wujów.
— Prawdę powiedziawszy — burknął Patrydż, nie wiem czem Arystobulus Ursiklos tak ich sobie zjednał? Czyż takiego męża potrzeba dla naszej panienki?
— Bądźcie pewni, Patrydżu, — uspokajała Bessa — jeżeli on dla niej nie stosowny, to za niego nie pójdzie. Pocałuje ona wujów w oba policzki i powie, „Nie”, a obaj wujaszkowie sami dziwić się będą, że choć na jedną chwilę mogli uważać tego pana za godnego konkurenta dla Heleny! Co się mnie tyczy, to on mi się wcale nie podoba!
— I mnie także nie, moja droga.
— Widzisz, mości Patrydżu, serce miss Campbell podobne jest do tej skrzynki, mocno zamkniętej; ona jedna ma od niej klucz, i ażeby otworzyć tę skrzynkę trzeba żeby sama dała klucza!
— Albo trzeba go od niej umieć dostać — dokończył Patrydż z przytakującym uśmiechem.
— Nie zabiorą go jej, jeżeli tego nie zechce! — odrzekła Bessa. — Prędzej wiatr zaniesie mój czepiec na dzwonnicę Ś-go Munga, niżeli nasza panienka zostanie żoną Ursiklosa!
— Tego południowca, który, chociaż z rodu jest szkotem nawskroś przesiąkł angielszczyzną!
Teraz z kolei Bessa kiwnęła potakująco głową. Dwoje tych Szkotów rozumiało się nawzajem doskonale. Oni stanowczo nie sprzyjali projektom małżeńskim braci Melwilów. Pragnęli oni lepszej partyi dla miss Camp-